Meble do sypialni kupić muszę – pomyślałam ja, i zapewne w tej
samej sekundzie wiele innych osób na świecie. Sprawa jest nie byle jaka, bo
wagi państwowej. Meble też nie byle jakie, bo do sypialni, a tam brzydkich
rzeczy mieć nie wypada. Więc wyciągam narzędzie, które „metrówką” zwą. To
mierzę tu. To mierzę tam. Aż w końcu odpuszczam, bo na „oko” też wziąć mogę. I
tak oto pełna wiary i nadziei, po długich zmaganiach z „mierzeniem” biegnę do
sklepu niczym Usain Bolt podczas zeszłorocznej olimpiady. Oddech staje się
coraz szybszy. Krople potu spływają po mojej twarzy. Serce bije jak oszalałe.
Ale co tam – moja misja jest w tym momencie punktem najważniejszym, więc biegnę
dalej. W końcu dobiegam do wyznaczonego celu. (Tak, dobiegłam do „mojej mety”!)
Otwieram drzwi sklepu
meblowego, a siedzący za ladą gburowaty mężczyzna, nawet nie podnosi na mnie
wzroku. Podchodzę do niego i słyszę zaczepliwe – Czego? W mojej głowie rodzi
się wiele bezczelnych odpowiedzi, ale to tylko w mojej głowie, bo ostatkami sił
wypowiadam ledwo słyszalne słowo: sypialnia. Mężczyzna wskazuje na tabliczkę
znajdującą się tuż przede mną z napisem: Meble
do sypialni. Więc podążam za wyznaczonymi strzałkami, niczym najlepszą
instrukcją obsługi, aż w końcu dochodzę do celu. O zgrozo! Moim oczom ukazują
się miliony mebli – już wtedy wiedziałam, że decyzja do łatwych należeć nie
będzie.
I chodzę po tym sklepie.
I oglądam. I ciągle coś mi nie pasuje: a to kolor nie ten, a to blat nie taki,
a to szafka nie taka, a to za duże, a to za małe. Sama łapię się na tym, że o
meblach to ja niewiele wiem, a moje „mierzenie na oko” na nic się zdało.
Przyznaję sama przed sobą, że niestety z zakupów to dzisiaj nic nie będzie.
Moja misja pt. Meble do sypialni zakończyła się kompletną klapą. Z miną
największego przegranego podążam do wyjścia. Tym razem to ja jestem „gburowatym
mężczyzną” obrażonym na cały świat.